Dzisiaj historyjka w sumie na wesoło (choć nie każdemu jest do śmiechu) o tym, jak sprytna firma tańszego webmastera wynajęła.
Rzecz zaczęła się ponad pięć lat temu, gdy wespół z kolegą (dzisiaj doktor habilitowany z grafiki użytkowej) zrobiliśmy stronę dla pewnej lubelskiej firmy. Nazw i adresów nie będzie, bo potrzeby mnie ma – śmiesznej już nie będzie. W owym czasie, nie miałem pojęcia, że można kupić sobie kawałek serwera wirtualnego i rządzić sobie na nim jak na swoich włościach. Dlatego, naiwnie, polecałem wszystkim swoim klientom konto na serwerze mojego kolegi, którego znałem jeszcze z czasów gdy obaj mieliśmy długie włosy i graliśmy w zaprzyjaźnionych, bardzo metalowych kapelach. Serwer mojego kolegi stał w solidnej kolokacji i nie było z nim problemów. Problemy za to pojawiły się dwa lata później, bo kontakt z kolegą się urwał i wszelki słuch po nim zaginął. Serwer działał nadal – pod warunkiem, że się go w terminie opłacało. Ale nie mogłem już np: podpinać domen itp. Panel administracyjny serwera był więcej niż skromny, a cena była więcej niż wysoka. Cóż było robić – dorosłem w końcu do własnego kawałka tortu. Zacząłem przenosić moich klientów, oferując im za jedną trzecią tamtej kwoty porównywalne parametry. Nie miałem z tym problemów, bo strony zwykle były małe, a ruchu generowały tyle, co przysłowiowy kot napłakał.
Zadzwoniłem też do Firmy, o której mowa na początku – pani Właścicielka nie była zainteresowana zmianą serwera na tańszy, choć oferowałem wszelką pomoc przy przenosinach. Skoro tak – a że żadnej aktualizacji czy zlecenia od niej nie miałem od trzech lat, odpuściłem ją sobie.
I nagle, pół roku temu zadzwoniła do mnie z pytaniem o aktualizację. Ucieszyłęm się – co by nie mówić, robota prosta a grosz zawsze się przyda. Jednak w trakcie rozmowy o szczegółach, Pani Właścicielka zapytała czy nasz umowa zobowiązuje ją do tego, że to ja muszę aktualizować jej stronę? Troszkę się zjeżyłem, ala odpowiedziałem zgodnie z prawdą – oczywiście, że nie. Każdy, kto zna się na rzeczy może zrobić taką aktualizację.
O, to świetnie, – ucieszyła się Pani Właścicielka. – Bo mam w rodzinie takiego młodego człowieka i on by się tym zajmował, bo to będzie taniej.
Pożegnałem się i z Panią Właścicielką i z szansą na jakiś pieniążek. To było ponad pół roku temu. A wczoraj rano obudził mnie telefon od jakiegoś gościa, który grzecznie się przedstawił i zapytał, czy ja mam materiały na stronę Firmy o Której Mowa. Bo oni nie wykupili serwera i konto zamknęli, a on nie zrobił sobie kopii. I kontaktu nie ma z firmą od serwera. I kopi strony w Google też już nie ma. I on nie ma skąd wziąć tej strony. To znaczy trochę plików *html to ma, ale nie ma grafiki.
Przyznaję – zachowałem sie trochę małostkowo, i z przyjemnością powiedziałem mu, że niestety. Nie mam żadnych materiałów. Stronę zrobiłem pięć lat temu, przez ten czas zmieniłem komputer już trzeci raz, a że nie było żadnych aktualizacji nie uznałem za stosowne trzymać kopii czyichś plików. Proszę szukać w Firmie, bo wraz z umową całość materiałów przyniosłem nagrane na płytę CDROM.
Nie znam gościa, więc mi go nie jest żal. Ale jak można być takim baranem? Wziąć się za robotę po kimś i przez pół roku nie zrobić sobie kopii strony? Przecież tego było raptem z półtorej megabajta! Mógłbym sprawdzić dokładnie, ale nie chce mi sie w szafie szukać :-p
Pamiętaj webmasterze młody – nie chodzi się z serwerem w zawody. Kopia dużo nie kosztuje, a dupę ratuje.
Ech ja mam tak na co dzień ;) Człowiek zrobi stronę, i bierze Xzł/m za jej aktualizację / opiekę / kopie itd. i po X miesiącach w firmie Y znajduje się „kolega”, „syn szwagra”, „ochotnik” który będzie to robił za darmo i tak przez parę miesięcy zanim nie popsuje / zapomni opłacić / nie zrobi kopii itp.
Sytuacja dość powszechna, choć na szczęście widać już częsty powrót – ludzie zdają sobie sprawę z trudnych słów: walidacja, piracki soft, źródła, kodowanie, css, i tak dalej, i tak dalej….