Maszerowaliśmy dzisiaj z Małgonetą na zakupy. Po drodze, jak to w mieście, trzeba przejść przez jezdnię raz czy dwa razy. Południe, słońce świeci, stoimy na przejściu i czekamy. Sznur samochodów wydaje się nieskończony. W pewnym momencie przychodzi mi na myśl, że to może być fajna okazja do wypróbowania opcji ciągły autofokus w mojej lustrzance. Podnoszę aparat do oka, celuję i zaczynam serię zdjęć, przyglądając się, na ile szybko autofokus ostrzy na zbliżający się samochód. Długo to nie trwało – z jakiegoś powodu, nagle, wszyscy kierowcy postanowili się grzecznie zatrzymać przed przejściem. Kobieta, która wtedy przejechała przez to przejście i której robiłem zdjęcia, pewnie do dzisiaj ciepło to wspomina. Mam nadzieję, że za każdym razem gdy puka listonosz, myśli, że to mandat.
—
Seba dzisiaj opowiadał uroczą historię, i akcja też działa się na przejściu. Ale gdzie mi tam do niego…
– Jedziemy rowerami – zaczyna wyliczać Seba. – Ja, syn i córeczka na maleńkim trójkołowcu. Dojeżdżamy do przejścia, a tam trzy pasy. Ruchu nie było zbyt wielkiego i za moment zatrzymuje się gość z lewego pasa, natychmiast po nim zatrzymuje się samochód na pasie środkowym. Biorę rower syna i córy pod pachę – Seba demonstruje nam, jak się za to zabierał, a było na co patrzeć. – Wchodzimy na przejście i idziemy, jak cywilizowani ludzie. I nagle wiuu, jakiś chujew w swoim starym BMW mało mi kolan nie wyrwał. Jechał trzecim pasem, i musiał nas widzieć! Ale nie, przecież nie będzie się na przejściu zatrzymywał, jak leszcz jakiś. Zwłaszcza, że dwóch ich jechało. – Seba odsapnął, a ja widzę, że wspomnienie jest żywe.
– Skąd wiesz, że dwóch ich było? – Pytam. – Zdążyłeś ich zauważyć?
– He – uśmiecha się Seba, a mnie ciarki przeszły – nawet zdążyłem z kopa mu beeme zdjąć. Zaraz się zatrzymał, bo ruchu przecież nie było i wyskoczył na mnie z samochodu. – Patrzymy. Słuchamy. Nikt się nie odzywa. – Dostał bombę tak szybko, że o własne drzwi się osunął. Złapałem imbecyla – trudne słowo, ale Seba zna różne trudne słowa, – i trzasnąłem nim o te drzwiczki raz jeszcze. Ludzie się trochę patrzyli, ale nikt nie trąbił.
– A ten drugi? – Dopytuję, bo historia zacną mi się zdała.
– Siedział jak trusia, nie wysiadał. – Seba się uspokoił i opowiada dalej. – Wziąłem więc rowery pod pachę, zebrałem roztrzęsione dzieciaki, ukłoniłem się kierowcom, którzy grzecznie czekali, aż skończę i przeszedłem przez jednię. Po pasach, tak normalnie, jak człowiek.